wtorek, 6 grudnia 2016

What are we gonna eat today?

"Jestem na diecie od miesiąca. Zrzuciłam już 5 kilo"
-nie powiedziałam nigdy

  Po raz kolejny zaczynam. Każdy zaczynał. Mało u kogo zaczynanie przechodzi w codzienność. A jakie łatwe i przyjemne się to wydaje codzienne bieganie i jedzenie placków jaglanych z dodatkiem odżywki białkowej. Na tych wszystkich blogach i instagramach te super szczupłe laski na siłowni zawsze wyglądają jak żywcem wyciągnięte z magazynu Chodakowskiej, kiedy Ty po 5 minutach chodzenia na bieżni (bo przecież po minucie biegania dostajesz kolki) jesteś spocona jak chińska kluseczka robiona na parze, a Twój kolor twarzy jest zbliżony do tego, który miała Twoja pupa kiedy w wakacje nie posmarowałaś jej kremem. Zdjęcia niskokalorycznego jedzenia na ślicznych talerzykach i stołach z Ikea wraz z koktajlem z selera i innej rzepy też sprawiają, że chwilowo odchodzisz myślami od Big Maca i zakręconych frytek. Więc co robisz? Kupujesz 15 składników na dietetycznego gofra z czego o połowie tych przypraw/mąkopodobnych wyrobów/niecukrowych składników nigdy nie słyszałaś. Męczysz się rano godzinę nad tym aby ciasto do gofra nie przypominało zupy, a blender nie brudził całej kuchni podczas robienia Ci przepitki. Jak kończysz? Gofry ostatecznie są pół surowe i nie dałabyś ich nawet psu, a zielony napój mocy smakiem przypomina karmę dla królika. Ty straciłaś godzinę na robienie śniadania, więc jesteś już grubo spóźniona na uczelnie z której ostatecznie rezygnujesz, żeby skończyć w łóżku z pizzą z podwójnym serem, bbq, smalcem, rosołem i wiórkami czekoladowymi. A siłownia? Dziś to już bez sensu! Życie fit zaczniesz od jutra.

  Tak więc zaczęłam. Moje zaczynanie trwa już drugi tydzień i zaczynam codziennie rano od nowa, ponieważ pokusa zjedzenia 3 obiadów i milki mlecznej w rozmiarze max na raz jest silniejsza. Wstałam dziś pełna chęci i energii do działania, poszłam do kuchni aby zmęczyć resztki owsianki, którą co rano w siebie wciskam. Mimo tego, że dla mnie jest zupełnie pozbawiona smaku i taki sam gnieciony owies jedzą moje konie. Aby tego dnia urozmaicić menu zamiast na wodzie postanowiłam zrobić ją na mleku (nie zważając na to, że nie toleruje laktozy) Rondelek, który męczę od tygodnia podczas gotowania już ledwo zipie, a jego zawartość nie pobudza wyobraźni moich kubków smakowych, para niebezpiecznie bucha. Czy to na pewno ma tak być? Ostatecznie kończę z tym:





  Żeby nie było tak smutno i ubogo dorzucam otrębów. Nie mam pojęcia jakie to owsiane, pszenne czy kukurydziane. Po prostu wszędzie głośno jakie to zdrowe, więc wzięłam pierwsze lepsze jakie były w sklepie i hajda do domu zdrowo jeść. Kiedy w końcu siedzę znowu w łóżku z książką do dermatologii jako tacką uświadamiam sobie, że nie zrobiłam herbaty, ale kuchnia jest na drugim końcu mieszkania. To nic przecież obok łóżka od 3 dni stoi Cola. Ale Cola Zero no to przecież fit i hajda nalewam do kubka. Owsianka lepi się jak plastelina. Myślę, że gdybym zrobiła z niej kulę i rzuciła w kogoś byłaby to broń zabójcza, ale wciskam w siebie przynajmniej połowę i przepijam Colą, żeby przełknąć.




  Obiad. Moje umiejętności kulinarne w zakresie obiadowym ograniczają się do usmażenia twardego kurczaka z niedogotowanym ryżem, więc obiadem uraczyła mnie mama. Wcinałam makaron z sosem grzybowym, dopóki nie znalałam w nim cebuli. Cebula nie. Koniec obiadu. Przynajmniej nie zaszłam od niego w ciążę spożywczą.
  Moim codziennym (a raczej poniedziałkowodopiątkowym) wysiłkiem fizycznym jest ganianie na tramwaj. Drogę, którą normalna osoba mojego wzrostu i masy napędowej pokona w 8 minut, ja pokonuje niekiedy w 5. Dwa najszybciej pokonywane odcinki to:
- alejka z ławeczką szczególnie umiłowaną przez mocno czerwonych na twarzy Panów Zbyszków i Zenków, którzy przy sprzyjających warunkach pogodowych potrafią tam siedzieć od 15 po południu do 8 rano następnego dnia
- ulica prowadząca do przystanku (przy której stoi monopolowy, ale nie byle jaki, tylko ten szczególnie lubiany przez Zbyszków i Zenków)
Dziś niestety tak nie było. Nie było pokonywania parku, ani ulicy sklepu monopolowego w podskokach. Dziś był lud i stłuczona pupa.
  Dobra. Wykład skończony. Przerwa. Kierunek sklepik w budynku B. Ze zdrowej półki mamy do wyboru: sałatkę grecką, sałatkę owocową, marchew. Dobra biorę białego Kit Kata. Przecież zaraz będzie pytał, więc przy tak wielkim stresie mogę sobie pozwolić na coś słodkiego (nieważne, że mój odwłok niedługo będzie potrzebował oddzielnego dowodu osobistego) Nie. Nie pytał mnie. Od 2 tygodni mam już ocenę.
  Zwieńczenie dnia: od dziadka dostałam toster na mikołaja. Żegnaj owsianko, witajcie tosty ze smalcem.
Jutro już nie zacznę.



poniedziałek, 5 grudnia 2016

So, what now?

"Zacząłem coś robić i tego nie porzuciłem po tygodniu"
- nie powiedziała żadna osoba spod znaku bliźniąt nigdy.

Jeden z tych wieczorów, kiedy wszystko jest bardziej interesujące niż nauka na konwersatorium z grzybic skóry. We wszystkim nagle jesteś bardziej produktywna, na wszystko nagle znajdujesz czas. Ten wieczór w którym czytanie o historii Azerbejdżanu jest tak fascynujące, że niedługo napiszesz o tym książkę (może, że jesteś spod znaku bliźniąt, wtedy Twój słomiany zapał pozwoli Ci tylko na napisanie prologu) Zaczynasz już powoli szukać wycieczek do Czarnobyla, bo z nudów obejrzałaś "Czarnobyl reaktor strachu" w którym grał Jesse McCartney, a był on przecież Twoim bożyszczem w podstawówce i w wieku 10 lat całowałaś jego plakat i mówiłaś "dobranoc kochanie". A skoro Twoja pierwsza miłość promuje Czarnobyl to musi tam być fajnie. I kiedy się wydaje, że ostatnim stadium "wszystko-lepsze-niż-nauka" jest szukanie kursów lepienia kaczek z gliny, nagle do głowy przychodzi Ci super pomysł- zabłysnę jako blogerka. Bo przecież przez te wszystkie lata zabijania czasu na naukę poprzez czytanie blogów o włosach, oglądanie filmów na yt Martina Stankiewicza i dziewczyny PewDiePie'a, przeglądaniu instagramów niesamowicie wysportowanych blondynek pokazujących zgrabne tyłki Ty też zaczynasz mieć ochotę móc pisać/gadać o tym co lubisz, nienawidzisz lub po prostu co ślina na język przyniesie. Potem Twoje myśli i plany śmiało wchodzą na wyższy szczebel- zaczynasz już oczami wyobraźni widzieć te wszystkie butelki świątecznej Coca-Coli, plastikowe kubeczki wyglądające jak zakrętki do dezodorantu, które po zasyśnięciu mają za zadanie powiększać Twoje usta do rozmiarów pontonu w którym pływałaś z dziadkiem na Mazurach, ubrania z chińskich stron internetowych wg których M ma wymiary europejskiego 152 z działu dziecięcego i całą resztę rzeczy, które internetowe gwiazdy dostają w ramach reklamy. Za bardzo się wstydzisz, żeby wrzucać filmy, które mogą zobaczyć Twoi znajomi z czasów gimnazjum i się z Ciebie nabijać. Również Twoje umiejętności obróbki filmów zatrzymały się na podstawówce, kiedy to kręciłaś klipy pt. "Ja i konie"do muzyki z "Mustanga z dzikiej doliny". Twoje zimowe ciałko było już gotowe w lipcu i proporcjami ciała zaczynasz przypominać kota swojego chłopaka, który roztył się po kastracji to tego stopnia, że zamiata brzuchem podłogę (kot, chłopaka jeszcze utuczyć Ci się nie udało), więc fit life style'em też raczej nie masz możliwości się wybić na instagramie. Z kanałem tudzież blogiem kulinarnym też nie masz co zaczynać, ponieważ szczytem Twoich możliwości jest niespalenie jajecznicy (może to dlatego Twój narzeczony nie przypomina jeszcze ludzika Michelina). Koniec końców pozostaje Ci pisanie bloga z nadzieją, że kogoś zainteresują Twoje wypociny, mimo tego że nie wiesz gdzie stawiać przecinki, masz zasób słownictwa 15 latki, a streszczenie "Lalki" która trafiła Ci się na maturze przeczytałaś 10 minut przed wejściem na salę. Nie umiesz też zrobić prosto kreski eyelinerem, na co dzień chodzisz w dresie i wstydzisz się poprosić kogokolwiek żeby został Twoim fotografem pomocnikiem niewolnikiem. No, ale co tam! Przecież kiedy byłaś w gimnazjum Twój photoblog o tym jak sobie jeździsz na koniach i pyskujesz katechetce miał po tysiąc wyświetleń dziennie i po 50 komentarzy w czasach swojej największej chwały, przecież kiedyś tam w podstawówce nauczycielka nauczania zintegrowanego pochwaliła Twój wierszyk o piesku Ogryzku, a Twoja prezentacja na temat progerii była jedną z lepszych na fizjologii i patofizjologii (co z tego, że uśpiła nawet Dziekana). Tak więc jestem tu oto ja. Mam bloga o moim monotonnym życiu, gofrach ze Starbucksa, pomazanej książce do dermatologii, coniedzielnych kacach, ciuchach z lumpa, wymarzonym psie Piątku i pluszowej śwince Supsonie.

PS. Tak, jestem spod znaku bliźniąt.
PS 2. Tak, moja 5 z konwersatorium z dermatologii w tym semestrze właśnie zatonęła niczym Titanic.

Zielona smutna książka to wspomniany już wyżej podręcznik o chorobach skóry